O psie, który wąchał kwiaty…

To pies, który przebywał wiele w lesie. Nie wiadomo jak się tam znalazł. Wszystko wskazywało na to, że wiele lat mieszkał w domu, wśród ludzi. Gdy dumnie kroczy teraz po chodniku,, cierpliwie zatrzymując się, gdy świeci czerwone światło, możemy się też domyślać, że życie w wielkim mieście nie jest mu obce. Jednak to nie tylko zachowanie podczas spacerów świadczyło o jego niezwykłej mądrości. Gdy patrzę na jego pełne jakiegoś ludzkiego ciepła oczy, mam fantazję, że życie w lesie było jego własnym wyborem. Być może potrzebował odosobnienia, by zakosztować nieco innego życia. Trudno go sobie wyobrazić w roli wojownika, ale jego pysk nosił ślady toczonych walk. Innej drogi przetrwania pewnie wtedy nie było. Na koniec, gdy się już ponad miarę bogactwem przyrody wysycił, dał się zwyczajnie odnaleźć dobrym ludziom. Tak właśnie było. W środku puszczy dał się znaleźć odpowiednim ludziom.
Teraz w środku miejskiej dżungli żyło mu się zupełnie inaczej. Jedno się nie zmieniło. Lubi piesze wędrówki, zwłaszcza wtedy, gdy jego nowa pani w radosnych podskokach prowadzi go do pobliskiego parku. Na początku spacerów nowego życia wybierał chodniki, a nie trawiaste dywany. Kroczył wtedy dostojnie u boku pani dyskretnie obserwując, czy jego ukochana właścicielka wciąż jest tam, gdzie być powinna – u jego boku.
To pies wyprowadzał swoich domowników na spacer, a oni na ogół z tego zaproszenia z przyjemnością korzystali.
Ten czarodziejski pies nie tylko przez spacery zmieniał nastroje domowników. Był najcudowniejszym z czarodziejów przemieniających ludzkie serca.
O tym może kiedyś jeszcze opowiem. Dziś jednak o czymś co mnie w Bruno, bo takie obecnie imię nosi, szczególnie zadziwiło.
Bruno lubi wąchać kwiaty.
Czasem na spacerze kroczył z nosem przy ziemi, jakby chciał nosem wyznaczyć kierunek wędrówki, innym razem podnosił dumnie głowę i strzygąc uszami wsłuchiwał się w rozmaite odgłosy. Równie często zdarzało mu się jednak zatrzymać, tak jakby nieco bez powodu. To nie była zwykła potrzeba pieska znaczącego ślad swojego terenu. Bruno stawał wtedy z wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali lub wyciągał z czułością swój nochal, lekko je nim dotykając i jakby szepcząc słowa kwietnym trawnikom. Jego Pani mogła przysiąc, że kwiaty zwracały się z ochotą ku niemu, chcąc jakby się przejrzeć w jego pięknych, brunatnych oczach.
Tak Bruno spotkał kiedyś Lilię. W wąskiej uliczce wiodącej w stronę ryneczku, pełnego stoisk z owocami i warzywami, a od czasu do czasu zapełnionego chińskimi bibelotami była kwiaciarnia. Dystyngowane róże, delikatne i drżące tulipany i pomiędzy nimi samotna Lilia. Była przekonana, że jej życie tak bardzo bez sensu, właśnie dobiega końca. Wydawało jej się, że niczym się nie różni od innych kwiatów, że jest przeciętna i nikt nie zechce jej zabrać ze sobą do domu. Widziała wiele razy pochylające się nad nią twarze, kto inny dostrzegł by w nich zachwyt, ale nie ona. Może to wina ogrodnika, który zajęty swymi sprawami nigdy nie zatrzymał się choć na chwilę, by docenić jej wartość. Bruno nie dostrzegał w niej pospolitości. Jego wielkie, pełne kosmicznego ciepła ślepia, spojrzały na nią tak, że zadrżała nieśmiałym uczuciem. Obróciła swe cudowne płatki z wdzięcznością w stronę psa i spojrzała w głąb pełnych melancholii oczu, błądzących po krainie psich myśli. Nagle ich spojrzenie połączyło się. Psie oczy rozbłysły milionem gwiazd cudownego uwielbienia. Lilia w tych oczach odnalazła bezinteresowny zachwyt, dostrzegła siebie taką, jaką do tej pory nie mogła zobaczyć. Dopiero w oczach Bruna zachwyciła się swoim blaskiem i urodą. Teraz życie wydawało się mieć sens. Oczy Bruna zwróciły się w stronę Pani. Wiedziała. Lilia znalazła swe miejsce w pięknym wazonie koło ogromnego okna rozświetlając swoją wdzięcznością całe mieszkanie.
Czasem patrzymy na ludzi, którzy przygarniają psy z wielkim uznaniem, dostrzegając ich dobroć i pełną poświęcenia miłość. To prawda. Umyka nam jednak zbyt często to, jak ogromną wartość i przemianę wnoszą do życia tych ludzi, uratowane psy. Terapeutyczna wdzięczność, która przemienia.