Pod parasolem

Kap! Kap! Złośliwe krople, niczym pełne goryczy i uszczypliwości słowa sąsiadki Elżbiety, bezlitośnie celowały w moją twarz. Z dumą podskakiwały, gdy celnym uderzeniem trafiały w mój rozmokły od łez nochal. Zimne, bezwzględne czerpały satysfakcję z tego, że sam zacząłem się zmieniać w wodnitą bezkształtną papkę. Jedyny plus tego nieszczęścia, że każda z kropel umiejętnie zasłaniały moje od stworzenia świata płynące łzy. Bałem się końca zbliżającego się z wartkością godną górskiego strumienia. Lęk narastał, z paniką rozglądałem się wokół szukając ratunku. Nie uwierzycie, z pobliskiego śmietnika nieśmiało spoglądał ogromny parasol. Jestem uratowany! No niezupełnie, okazało się wkrótce. Parasol ździebko dziurawy, jednak stanowił lepszą ochronę niż ręka zasłaniająca coraz bardziej obolały nos. Wystarczyło trzymać go umiejętnie, z uwagą balansując pośród spadających kropel. Krople deszczu posmutniały. Teraz nie mogły już się nade mną znęcać. Zabrały mi część mojego smutku jednak wciąż czujnie otaczały mnie swym mokrym spojrzeniem. A ja pod tym ogromnym parasolem odwlekałem koniec świata chroniłem się przed ziąbem śmierci i wilgocią grobowych otchłani. Nieśmiało omijałem kałuże rysując między nimi szlaki swej samotnej wędrówki. Czasem się tylko zatrzymywałem, nabierałem w obolałą duszę kilka głębokich kielichów zszarzałego powietrza i przeskakiwałem nad wilgotną breją. Trzymałem rączkę parasola i coraz mocniej ściskało mnie poczucie winy. Splecione na parasolu dłonie wypowiadały niemą przebłagalną modlitwę: uchroń mnie od samotności. Jak się ma ktoś dostać pod ten przeciwdeszczowy namiot spod którego nie widać moich zapłakanych oczu. Jak przełamać barierę, by odkryć, że za tym co nieprzystępne, czeka ktoś złakniony bliskości? Snułem się coraz bardziej bezbarwny po ulicach pośród nieustającego potoku bożego gniewu. Aż wreszcie…
Mogę się przyłączyć? – zamruczał głosik podobny do szczenięcego mruczenia. Wszystko się zmieniło.

Wciąż mamy duży parasol, już nie taki sfatygowany lecz dumnie prężącą się czerwoną płachtę na rozjuszone deszczysko. Jest bliskość. Nie ma już lęku.